poniedziałek, 23 lutego 2015

Fragment książki L. Trosii





Prolog
Otworzył powoli oczy. Była tylko ciemność i ból. Nie pamiętał, co się stało, i nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Wszystko wydawało się bezładne i niepewne. Czuł suchość w ustach, co jeszcze nigdy dotąd mu się nie przytrafiło. Tam, skąd pochodził, wody było aż nadto. W takim razie dlaczego teraz paliła go skóra? Dlaczego czuł, jak łuszczy się wskutek podmuchu gorącego wiatru?

„Nigdy nie powinienem był znaleźć się tutaj. Nigdy nie powinienem był pragnąć zobaczyć”.

Ale czym było to „tutaj”, nie był w stanie sobie przypomnieć. Nie pamiętał też, co tak żarliwie pragnął zobaczyć.

Podniósł się powoli, ciągle nic nie widząc. Powiódł rękami po ciele. Wszystko miał nadal na swoim miejscu, lecz nawet przy najmniejszym dotyku odczuwał przeraźliwy ból. Pod opuszkami palców poczuł coś o konsystencji piasku i popiołu. Przetarł pięściami oczy. W końcu zaczął odzyskiwać wzrok.

Przed nim, na odległość wielu mil, rozprzestrzeniał się dywan popiołu. Przygnębiająco płaski i bezlitośnie pusty horyzont mieszał się z żółtawym niebem zasnutym drobnym pyłem. Miał tego pełne usta. Zakaszlał gwałtownie. Na języku poczuł kwaśny smak.

Zauważył, że jest nagi. Falami zaczynały powracać do niego wspomnienia, jeszcze niejasne i niepowiązane ze sobą, ale wiedział już, kim i przede wszystkim gdzie był. Jednak nic w tym krajobrazie nie przypominało mu miejsca, w którym znajdował się jeszcze chwilę wcześniej. No właśnie. Bo wystarczyła zaledwie chwila.

Stopy zanurzone w popiele zostały poranione odłamkami twardego, rozdrobnionego na maluteńkie kawałki materiału, które były wszędzie w promieniu kilkudziesięciu sążni. Całkowicie przykrywały jego skórę, a wiele z nich powbijało mu się w ciało. To stąd ten ból. To stąd to uczucie pieczenia.

Poruszył się, próbując zignorować rozpaczliwe sygnały, jakie wysyłało mu ciało.

– Jest tu kto? – zapytał cicho. – Lafta?

Potem ją sobie przypomniał. Klehr. Wykrzyknął jej imię najgłośniej jak potrafił i rozejrzał się dookoła zdesperowany. Przychodziły mu na myśl różne imiona wraz z mnóstwem twarzy. Oczywiście, ludzie z miasta. Tam musiało być jakieś miasto. Ale liczyła się tylko ona. I to jej szukał.

Był niespokojny. Serce dudniło mu w piersi, a skronie pulsowały ze strachu.

– Klehr! – zawołał ponownie.

Pobiegł.

– Fala uderzeniowa musiała mnie daleko wyrzucić. Zdaje się, że jestem poza stolicą – powiedział do siebie.

Bo teraz pamiętał. Oślepiający błysk, straszliwe ciepło. Prawdopodobnie wybuch. Widocznie stolica została zaatakowana. Ale przez kogo? Przez kogo, skoro te piaszczyste równiny od lat, od wieków nie znały wojny?

Biegł, ciągle krzycząc jej imię. Jednak nikt nie odpowiadał. Słychać było tylko ten okrutny wiatr, świst olakitowych kryształów przesuwających się po ziemi.

Przypomniał sobie zarys miasta, jakie widział zaledwie ubiegłego wieczoru, stojąc w objęciach Klehr na tarasie ich domu.

Teraz nie było już nic. Wszystko zostało zmiecione, zrównane z ziemią przez oczyszczający wiatr. Padł na kolana i objął głowę rękami. Był na granicy szaleństwa – nie było innego wytłumaczenia. Gdzie podziało się miasto? A jego mieszkańcy?

Potem podniósł oczy ku niebu – ten gest jeszcze jakiś czas temu nie miał dla niego ani dla żadnego z przedstawicieli jego rasy najmniejszego znaczenia, a ostatnio stał się codziennością. I zobaczył. Za chmurą pyłu, za gęstą mgłą szczątków. Światło było oślepiające, wypełniało połowę nieba. I w końcu zrozumiał, co się stało.

Wykrzyczał swój ból, mając nadzieję, że rozwieje się w tym długim zawodzeniu. To właśnie wtedy po raz pierwszy odwiedził go orszak duchów.